Spotkanie autorskie Piotra GAJDY

związane z promocją jego najnowszej książki poetyckiej DEMOLUDY (wyd. Instytut Mikołowski, 2013) połączone z prezentacją najnowszych numerów (13, 14) Kwartalnika Artystyczno – Literackiego ARTERIE z udziałem redaktórów pisma: Rafała GAWINA i Macieja ROBERTA.

Prowadzenie:
Maciej Melecki i Krzysztof Siwczyk

* * *

Piotr GAJDA – poeta, autor tomów wierszy: Hostel (2008), Zwłoka (2010), Demoludy (2013). Mieszka w Tomaszowie Mazowieckim.

* * *

O tomie "Demoludy":

"Demoludy" – trzecia w dorobku Piotra Gajdy książka poetycka - jest rzadko spotykanym w rodzimej liryce przykładem poezji najczystszej próby. Wyobraźnia językowa autora sięga w tym tomie – a dane jest to tylko nielicznym – zenitu! Wiersz Gajdy zdaje się jawić jako ognisko zapalne dla konfliktu między chromą i koślawą jawą a halucynacyjnym migotem językowego snu. Z tego zderzenia – przeradzającego się w polu tekstu w układ zniesień – rodzi się w miąższu treści, twardy jak kastet, fraktal wielorodnych znaczeń, dodajmy, znaczeń poddanych tak sporej radiacji sensów, że nie podlegają one wyczerpaniu w lekturowym odbiorze. Gajda nie ucieka – o dziwo – przed problematyką bieżących wydarzeń, czy fundowanych na nich tematyk (tak prostacko wchłanianych i trawionych w medialnej prezentacji), które, po ich dobyciu i wypatroszeniu, wypełnia wielorodnymi, mocno zmetaforyzowanymi, acz częstokroć widmowymi motywami, będącymi pochodną bardzo własnych wizji, opalizujących to, jak mu się zwiduje drugi człowiek, dookolna przestrzeń, czy sensualnie odbierany świat. W technice takich właśnie zestawień jest sporo z kolażowego montażu, albowiem dużo tu porwanych wątków, zaskakujących ujęć, gibkich cięć i sugestywnych przetasowań. Wiersze te eksplorują częstokroć obszary dość minorowe w swej postaci, gdzie trudno znaleźć najlichsze nawet pocieszenie, ale dzięki asocjacyjnym ciągom, językowym skrętom i zwarciom, zawsze towarzyszy im, uzyskany w efekcie, realistyczny obrys – przeszywający aż do szpiku poetyckiego kośćca. Niekiedy zaś jest to kontrastowane drwiną lub ironią, co przynosi optymalny balast, i tworzy iście wybuchową mieszankę. Wiersze te - formalnie spójne do cna - są mantrycznymi mandalami, które, jak mrowiący powidok, przyprawiają o skurcz ucha, serca i mózgu.

Maciej Melecki



Wiersze z tomu:

Diesel

Architektura paradentozy, nekropolie wyrosłe
na poboczach, których mieszkańcy pobiegli w stronę
światła górniczej lampki i zabłądzili w wiecznej ciemności.
Teraz wytyczają objazdy w zgliszczach własnych ciał,
budują ronda, jakby wierzyli w to, że jeszcze zawrócą.

Chwilowo zamieszkują rotundę nieczynnej aorty,
ale niebawem i ją opuszczą w galonie ropy
napędzającym sprężony silnik. Staną się żużlem
wyrzuconym spod kół, który uderzy w przednią szybę.
A ty chłopcze? Wiem, że potrafisz przebić się przez pajęczą

sieć ku smudze pikującego aeroplanu. Oderwiesz się od Ziemi
jednym, narowistym skokiem jelenia ze skraju lasu,
który tańczy ze śmiercią na muszce myśliwego.
Rano naostrzysz rybę, żeby rozpruła wnętrzności
głębinie. Nurt nie przystanie ani na chwilę, ostry wiór

pod przęsłem mostu. Wijący się w gorącym tłuszczu
wiru jak piskorz o oczach pokrytych bielmem. Czyżbyś
wypuścił nóż z rąk nadaremno? Liczyłeś, że na koniec
upalnego dnia zranisz nim mrok pod powiekami,
żeby krwawił jak słońce w odmętach rzeki. W nocy

przyśnił ci się ebonitowy kształt na dnie, gładki i lśniący
jak ubranie zagrzebanego w mule topielca; jego twarda
krtań, pod którą nagle zamarła woda i przejrzałeś się
w niej jak w lusterku. Milczały łuska, moczarka i teflon.
I ty też w milczeniu potakiwałeś własnemu obliczu.


* * *

Obicia, opatrunki

Najbardziej obskurny pokój w bursie, ten we mnie.
Wnęka w krypcie, urna. Myślałem, że ciało oddam
już tylko śmierci, a ono powstaje z prochu, nabiera
połysku. Ktoś widzi alabaster, ktoś inny upadek
rzemiosła. Próchno, pustka, przeciągi. Cyrkulacja

świata. Nade mną wata szklana, mgławice, supełki
opiatów. Zwisające kłącza roślin żywiących się
mięsem. Świt i kosmos brzmią tak samo, syczą
w ciszy jak nieszczelny syfon. Wokół nas krążą
kawałki kruszcu, błyszczki, opiłki. Lastryko, lustro,
lot bez tchu. Epoka mosiądzu. Słowa na poste-restante.

Miłosna turystyka, drażniące skórę tekstylia. Wędrówki
pod słońce, które tli się jak brudne pakuły na zapleczu
ciucholandu. Podróż do wnętrza oka. Daltonisty?
W płucach przenoszę dym, kłębek watoliny. Ludzie
w przymierzalniach wpadają w korkociąg, spadają

na dno lustra. Podwijam rękawy, zanurzam ręce w tafli
zimnej jak sukno. Kim był tapicer, który twoje serce
pierwszy obił fibrą? Czy dlatego drżysz, bo w jego
krwioobiegu byłaś ciałem obcym? Bo pragnęłaś być
gazelą o delikatnej maści, a stałaś się gazą? Wszystko
to filc, filc! I twój opalizujący, smutny jak elektroniczna

obroża kołnierz. Wystający z piasku niby ręka
zwisająca ze stłuczonej w oknie szyby. Symboliczny
widok i jego rekwizyty – wieszak, temblak.

* * *

Dystans

Okrążamy słońce, brniemy przez myśl,
mowę, uczynek i zaniedbanie, brakuje nam
tchu. Istniejemy z przyzwyczajenia pod kresem

epoki, w odmętach nieskończonej dali,
gdzie granicą jest topiel, skraj lub ściana
drapacza gwiazd. Co jest bardziej odległe?

Gwiazdy krążące w oddaleniu od Ziemi
po obcych orbitach, czy jej obserwatoria
o miliony lat świetlnych od ich trajektorii?