Tom Macieja Meleckiego Druzgi w swym zamyśle istotowo stanowi kontynuację tomu poprzedniego Bezgrunt - wydanego w 2019 roku - ewokującego w poetyckich ujęciach konfrontacyjny stan zmierzania się ze śmiercią bliskich osób poprzez eksplorowanie doczesnej znikliwości życia. W tomie obecnym chodzi o ukazanie - podług jak najszerszych zestrojów i dopływów językowych - spiętrzonego procesu "pracy żałoby", rwącego w swej dotkliwości poczucia bezpowrotnej utraty, stygmatyzującej psychiczny oraz mentalny wymiar odbioru wzajemnie przenikających się uwikłań w nachodzące na siebie kwestie, problematyzujące jakiekolwiek objawy narastającego rozpadu i zniszczalności świata zewnętrznego. Każdy wiersze z tego tomu – pomyślany jako swoista matryca klepsydry - stanowi nieustannie zawiązujący się wir semantycznych dopustów, które wyłaniając się z porowatej i mocno szczeliniastej rzeczywistości, powstają na skutek permanentnych kolizji, prędkich przetasowań oraz nagłych kontrplanów: myśli, podglądów, emocji, przywidzeń, powidoków oraz realnych ujęć. Wszystko to składa się, jako budulec, na tytułowe Druzgi - owe resztki pozostałe po katastrofie wszelkich stabilnych miar, zapośredniczonych w zwodniczy sposób w percepcyjnym przepływie, a stanowiących już tylko rozpękane łożyska dla rozwidlonych oznajmień, ujętych w metaforodnym kodzie. Oksymoroniczny charakter języka, generujący paradoksalne prawdy, stanowi klucz do ukrytych - pod atrapicznym wyglądem rzeczy, a także sugerowaną ich kształtem postacią - możliwości innych lub przynajmniej alternatywnych odczytań danych zjawisk czy odczuć. Dzięki takiemu językowemu podejrzeniu będą one uchodziły w warstwie semantycznej za główne elementy niekończącego się labiryntu mnożących się ontologicznych zagadek, stanowiących przeciwciała wobec dyktatu dosłowności - fetyszyzującego dominantę faktu.
(od Wydawcy)
Wiersze z tomu:
ODRĘTWIENIA
Mariuszowi Grzebalskiemu
Kompletne wytrzebienie, wydrenowanie płaskimi terenami i polami szarego
Zielska, lotkami czyjejś pychy, w tym świergocie nicestwiejącego życia
Pod okadzoną kopułą pustego nieba, przewlekle dźgany wieściami o
Nadchodzącym zamknięciu klatki, w której ugniata się kompost bieżących
Spadków pulsu i samobieżnych skrętów strupieszałej jawy, i jak na jakimś
Zardzewiałym holowniku, zwiedza się tylko fasady innych osad, doraźnych
Miejsc pospolitych uciech, by uciec na parę dni w załomy krótkotrwałych
Wejrzeń poza kołnierz usztywniający ci głowę i krok, pierzchać w kulawym
Biegu obłocznego spadania w przekątną pospolitych zadań, o całkowitej
Niewykonalności, nieprzekraczalności smugi cienia, gruzujących każdą
Próbę odchylenia się od swego pionu wtartego w oko południka, w zaprzęgu
Ościstego skłębienia, z wędzidłem ściąganym przez widzimisię stojących
Nad tobą zawiadowców życia w pomroce narzucanych reguł i dogłębnej
Kontroli twego głosu czy ruchu. Bezwład jest płynnym kiksem na planie
Twego wyłupionego horyzontu. Stałe chybienia i wyjątki w postaci
Parominutowego spoczynku na żerdzi zawieszonej nad dołem, kloacznym
Celem każdego, rojącego sobie azymuty dalszych przyjemności w sferze
Zainfekowanej przez chmary wirusów, szablony giętkich póz, kroje
Ześrubowanych zachowań, za cenę uznania lub akceptowania w tumulcie
Widmowych pałub, ciekłych postaci z katalogów typów i jednostek miar.
Będę koczował na obrzeżach tych przecinających się tras, wtaczał się i
Staczał, wynosił i przestawiał ciężary owych chomąt, oddalony o wiorstę
Niebytu, bez kontaktu, oprócz podania ręki, poruszania głową, namnażania
Pytań w tym przenośnym osadniku każdego, skluczonego z nicością dnia,
Ażeby jak najdalej umiejscawiać swój obwód przebyć, transzei danych odejść,
Poza minową tarczą namierzeń, mieszkając pod wyleniałą kępą, na dnie
Łuski, w oku wiru, odbierając innym prawa do bezpośredniego narzucania
Ich komuś, spoza układu wznoszonych w ślepym odruchu odniesień. Każdy
Akt wydrążony jest od środka. Tężeje tego zamieć. Towarzyszy ci tylko dyszel.
ODJĘCIA
Dokąd odeszłaś w tym porywistym w swej spiekocie dniu, półmroku
Temu, dokładnie przed południem nie tylko twego końca, dygoczącym
Równoważniku wrzasku, wydrążonym kikutem pustki, nie odchodząc
Wszak nigdzie poza grób. Tamtejsze zapadlisko rozwirowanej chwili
Było najbardziej dotkliwym szarpnięciem ze wszystkich trąceń
Pochylniami losu, wymachiwanymi przez okulały przypadek, gardzielą
Przepastnie krętą, jak ślimacznica horyzontu zbliżająca się nieustannie,
Niczym zgęstniały smogiem ten wieczór, by ostatecznie móc przepalać
Ten suchy knebel końcówkami nerwów, wydłubując w sobie
Wielopoziomowe korytarze codziennego lewitowania nad ogromniejącym
Dołem. Śmigłe ostrza tego fatum szatkują każdą nieforemną bryłę,
Żadna bowiem bezkształtna postać nie może już swobodnie dryfować
Po tej bezbrzeżnej zastoinie, w ciągłym umykaniu przed niskimi
Ciosami żądnych odwetu odnajdując swój rozwidlony azymut. Sześć
Miesięcy permanentnej ucieczki w byle dalej, w pierzchające świstami
Pobocza, promieniujące rozkolebanymi widmami, czepiając się czegokolwiek,
Tępego występu na pionowej ścianie litego osuwania, by rozbijać
W sobie skamieliny kolczastych motków, ścierać chropawe krawędzie,
I w stałym nawiewie ziarnistego pyłu odszukiwać ciasne wnęki,
Zaznając jeno mikrego zatrzymania, nie popadania ostatecznego w
Żrący roztwór zestalonej rozpaczy. Wyboiste stany tych chaotycznych
Ruchów nikły w załomach budynków, niewzruszonych i przenikliwie
Zimnych, odpływających z każdym krokiem w piwniczne odmęty, jak
Kłuta boja, wyrzucona na mulistą plażę, łykowatych ich cieni,
Rozsypanych niczym bierki na blacie, zarzucanych podobnie do
Stęchłego worka na głowę, by ciemnica tego skrycia stała się bezdenną
Studnią naszych kalekich pobywań, sięgających gruntowych ścieków,
Zbitej mazi więżącej kamienne przywoływania chrzęszczących tropów,
Owych momentów kompletnej bezczynności, krótkotrwałego postoju,
W którym każde wcześniejsze wejrzenie nagle krystalizowało się w jedno
Wielkie piętno. Byłem tylko przy tobie, w mgnieniu twardszym od szpadla,
Od pierwszego krzyku aż do rozkutego rzężeniem końca, poprzez
Woskowinę garbatego szmeru nieruchomo przenikając w sam środek
Twojego miarowego odchodzenia, mając jedynie tamy wyplecione z sitowia,
Rozprute u podłoża siatki z powiązanych ze sobą nawilgłych supłów.
Po każdym trzynastym przychodzi już tylko dziewiętnasty. Kwadratury
Z decentrowanych kół wgłębiają się koleinami aż po otłuszczony
Szpik mrowiących wychynięć w spadzisty knot zaniku. Żadna już
Przepustnica nie przepuści innych ujęć. Zastygamy tedy w dławiącej
Serii rozstrzelonych powidoków. Oto kopny lot. Konkretne odjęcia
Resztek wyjadanych z kątów takiego właśnie przyskrzynienia. Krach
Spływający strużką gorzkiego głosu w przełyk niewędrownej już dali.
KUPNY NARÓD
Nigdy nie mógł nie żyć cudzym kosztem, przez to zawsze
Ciasno zbity w supeł żądał roszczeń od innych. Kierujący
Się tylko samym czubkiem buta, w cuglach, z wyciągniętą
Dłonią, nie odróżniał od razu jałmużny od zapłaty. W swych
Wielkopowierzchniowych sanktuariach klęczący podczas
Podniesienia, wyprostowany przy wypakowywaniu nabranych
Z półek towarów. Utrzymujący się w formie dzięki miejskim
Siłowniom, nabywający lasy z jeziorami, zajeżdżający
Główne i boczne drogi terenowymi samochodami, na każde
Dziecko mając wieloletnie pokrycie. Dotarłszy już prawie
Wszędzie, zaludniając plaże nie tylko Martyniki, dociera wciąż
W najdalsze katakumby swych materialnych pragnień, jakby
Hipnoza była powszechnym obowiązkiem, jakby nikogo już nie
Nadjadał czerw zaniku. Żyje w cywilizowanym zabobonie.
Żyje z niego. Kupno to nie to samo, co czyjaś sprzedaż.
Lunatyczne pełzanie po tępych krawędziach. Więcej to zawsze
Bezpieczniej. Rozszczep jaźni. Autystyczne schronienie. Coraz
Bardziej zaopiekowani i dopłacani. Dookolność jest tylko dla nich.
LUDZIE DO WYNAJĘCIA
Dużo tego przyszło. Ciarki nas rozgrzebują, łopocze szpadel na dnie oka,
Wyraziście zamienia się obtłuczony stopień w podniesioną z trawy klapę.
Przełęcz była sama, zwęglony wręg jak zamglona wrona, pod spodem
Chybotał się szkielet tartaku, na górze rolowano okiennice. Kiedyś
Panowała tu niepostrzeżenie rtęć. Nie mierzymy się na odległość, nikt
Nie podejdzie do nikogo bliżej, uwydatnia się tylko smród, reszta kwili
Ze szczęścia, obmacując wręczone trzosy, bo każdemu można jeszcze
Więcej dać, dogładzić sobie tym mózg, więc nie będzie nikomu już wstyd,
Skoro nie jest się jedynym, stojąc w kolejce po zadławienie darmowym
Krętkiem, wiechciem wrażonym w nawilgły zamek. Figurki nie są przecież
Z gumy i odlew dłoni zawiera wszystkie linie życia. Gromadzę mimowolnie
Rzeczy, by zakos był pełen zamaskowanych dziur, będzie się nieraz
Wracało na krechę mety, nie można bowiem zostać na stałe, jak wiadro
Przypięte do wyrwanego progu. Wychodzą naprzeciw oczekiwaniom,
Które od dawna ich ciasno spowijają, kłapiącym w kościach jak zaschły lit,
Dzięki czemu mają rosnące poczucie swojej wartości, zawsze dodanej,
Zawsze podanej. Miałem do wyboru tylko wąski podjazd, by z wierzchołka
Sosny nie lokalizować żadnego przesyłu, zatyka się coraz częściej
Oddech, przegroda przesunięta zbyt mocno w prawo tamuje fen, niedrożny
To świat, gdzie nikomu nie przychodzi o nic innego już dbać. Interes
Jest tylko mój – słyszę to skomlenie, jakby struny były z parcianego
Sznurka. Wynajmują się słońcu, utytłani kleistym prosem, w zimie znikają
W białych ubraniach. Nie mają w sobie żadnych przeszkód, taryfy zaś tylko
Ulgowe. Na podorędziu mieści się niespieszny karb. Czym będziesz więc
Odważał puch, skoro odważnik winy ciąży ku torsji kręgu. Pokazywać
Się, bezpośrednio celować, ścierać najmniejszą rdzę z łyżwy, jak liszaj
Szorowany od lat, gdyż tylko ściana cię do końca wysłucha w tym
Kołowaniu zejść. Z lustra lub szyby skradają swe odbicia, obrys ostatniego
Powidoku przylega do każdej bruzdy, mimikra wytwarza atmosferę, ciśnienie
Objawia się jak w uchu kłak. Tak właśnie smakuje karma. Szyki bieżących
Okazji szatkują rojny pułap, przywierasz do sufitu , jak cienie obcęgów
Rosnące z czyichś palców, w bezokim cyklonie kluje się wymaz z przyszłych
Wytrąceń, gruzem utwardza się tutaj mur. Gram tlenku na poręczy, zapala
Się szkwał przy pomoście, zygzakiem schodzi się do drogi, a dalej już skrzący
Wizg. Efemeryczne zwarcie krzepkie jak rozpruta chwila. Wielomiany rozbić.
NIEWÓD
Zaciskany przez niewidzialną sieć. W obroży z nieotwartych jeszcze
Kabur. Na przednówku czyhającego nieustannie wlotu w bezdenny spad.
Teraz to zwrotny punkt bez skali, pozbawiony nikłego położenia,
O zasięgu całkowitym, na wirującej belce przedramienia, który rozkrawa
Niedoliczone ścięgna, resztkę, jaka przesiąkła z garści, spopielonego płotu.
Nie dojdzie się dalej, niż w rzężące utkwienie. Odlewy spodów, szorstkie
Jak opiłki, wżerają się w każdy opar, prześlepienie i nadmiar przedrążenia
Zwieńczone ościeniem dreszczy. Jesteśmy potknięciem. Nic więcej, nic
Bardziej nie przetrąca, kiedy nie ustaje podrzynający grdykę ciąg. Piekący
Odór, jakby zwieziono świeży nawóz, w tym płytkim łyskaniu noża
Wstawionego na sztorc. Anomalia to jedyny, utrwalony na przegubie
Odhaczanych kresek, ślad. Będziesz się za nim wlekł, aż po kolejny ostęp
Podłożonej wnyki. Wprasowany w narożnik zeszmacony etap. Krótkie
Podniesienie śluzy. Inni biegle odmawiają w sobie następny szczęt. Między
Rdzą a kolcem, przechyleniem aż po styk, rozpina się łyko ostatnich strat,
Nie imając się żadnych wskrzeszeń, wiekuiście gnilny pas pląsawicy przebiega
Przez mikrotony rojeń, w odludnym zamknięciu rozciera się palcami
Zdarty tynk. Próchniejący nawis, musujący w wizjerze niezamieciony kąt,
Wieloziarnista klatka głuchych haseł. Skawalony miał to czysty ekstrakt z
Mulistych zwad. Okulałe wyjścia poza lotny obwód dają dodatkowy wgląd w
Strzępiaste tła, które utwierdzają tylko w trafności przeszłych wyborów. Próżnią
Ucięte wyciągane wcześniej dłonie. Nie dosięga się przeto poza najbliższy rant.
Wybicia bez wahadła, gdy puchnie się tylko w strąku ponownego przestrzelenia,
Lewitują w komorze bieżącego wytracenia. Kręgi takiego wpasowania rozchodzą
Się w błąkaniach echa. Końcowe etapy. Spirale sczeźnięć. Rozjazdy w rozstrój.
MACIEJ MELECKI ur. w 1969 r. Autor tomów wierszy: Te sprawy (1995), Niebezpiecznie blisko (1996), Zimni ogrodnicy (1999), Przypadki i odmiany (2001), Bermudzkie historie (2005), Zawsze wszędzie indziej - wybór wierszy (2008), Przester (2009), Szereg zerwań (2011), Pola toku (2013), Inwersje (2016), Prask (wybór wierszy w języku czeskim, 2017), Bezgrunt (2019), Trasa progu – wybór wierszy (2020) oraz tomów prozy: Gdzieniegdzie (2017), Nigdzie indziej (2021). Laureat nagród literackich: Poetyckiej Nagrody Otoczaka – przyznawanej za najlepszy tom wierszy (2010) i Literackiej Nagrody Trzech Kolumn (2010). Mieszka w Mikołowie.
Maciej Melecki "Druzgi"
Instytut Mikołowski, 2021
Redakcja: Krzysztof Siwczyk
Stron: 132
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
ISBN 978-83-65250-87-2
Cena: 35 zł
Autor otrzymał stypendium z Funduszu Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS