WERDYKT XXXI OGÓLNOPOLSKIEGO KONKURSU POETYCKIEGO im. Rafała Wojaczka

Instytut Mikołowski
12 maja 2023 r.

 
Jury w składzie: PIOTR KĘPIŃSKI (przewodniczący), ŁUKASZ JAROSZ i RAFAŁ SKONIECZNY na posiedzeniu, które odbyło się 11 maja 2023 roku, po zapoznaniu się z 121 zestawami wierszy, jakie wpłynęły na tegoroczną edycję Konkursu, postanowiło przyznać następujące miejsca i nagrody:
 
MIEJSCE I – zestaw wierszy opatrzony godłem "Bocian", którego autorem jest: MARTA BOCEK (Czeski Cieszyn) - nagroda 1000 zł.
 
MIEJSCE II – zestaw wierszy opatrzony godłem "Kid Bi", którego autorem jest: KAROL PŁATEK (Warszawa) - nagroda 500 zł.
 
MIEJSCE III - ex-aequo: zestaw wierszy opatrzony godłem "ekonemesis", którego autorem jest: MACIEJ SKALIK (Krzepice) i zestaw wierszy opatrzony godłem "waran_z_komodą", którego autorem jest: JAKUB WASILEWSKI (Koło) - nagrody po 150 zł.
 
Gratulujemy laureatom i dziękujemy wszystkim uczestnikom.
 

 
MIEJSCE I
MARTA BOCEK
 

Ciecz

Remiza była świątynią. Tutaj składano w otwarte usta wnuków ofiarę w postaci słodyczy,

kupowano oranżadę, białą, czyli bezbarwną, żółtą, czasami czerwoną.

Kapsle miały w sobie coś świętego.

 

Na piętrze odbywały się audiencje, głośna muzyka wyganiała stres, młodzieńczą depresję i sprawdzała,

czy Baśka miała fajny biust jak okręt pod pełnymi żaglami.

 

Z przodu, w megaronie, drzemał wóz strażacki i każdy życzył mu wieczne odpoczywanie

i od światłości wiekuistej niech go Bóg broni.

 

Z boku remizy było wejście dla geruzji i pewnego dnia dziadek wstał z ławki na gościńcu,

i powiedział, że pójdziemy. Po drodze rozdał się kilku psom, bo miał do nich serce.

W środku było ciemno, dymno, takie czasy, i brakowało babskiej ręki. Kapsle odskakiwały z sykiem.

Dziadek rozmawiał z sąsiadem, tym bez połowy środkowego palca. Chwila nieuwagi przy drewnie.

I już. Ofiara złożona. Ale o tym się nie myśli, po co komuś filozofie, jak żniwa idą i cielę trza sprzedać.

 

Dzisiaj widzę tylko pajęczą nić porozumienia, która łączyła wszystkich pijących z tego źródła.

To ciekawe, Arachne zostały w domach ze swoimi kołowrotkami, a mężczyźni tu,

na chwilę, na dwie chwile, dopóki zelży upał popołudnia.

 

Kupił mi oranżadę. Wyszliśmy, a wewnątrz trwała konsekracja szkła i palców, konserwacja

wspólnoty, przemiana ciężaru życia w łatwopalną ciecz, tuż pod nosem dobrego, czerwonego olbrzyma.

 

 

Terminowanie


Było w tym coś ciepłego jak rytuał, fascynującego jak podglądanie.

Miękkie, różowe wymiona, wiszące i spokojne. Zupełne przeciwieństwo ogona, który mocno

celował w muchy, a babcia chroniła się przed nim chustką wiązaną pod brodą.

 

Pamiętam, jak kładła wiadro, uchwyt zabrzęczał. Przynosiła trochę słomy, tworzyła z niej

wysepki. Znikąd pojawiał się drewniany taboret o krzywych nogach, stały bywalec,

bo brązowy od spodu.

 

Potem leciało już szybko. Brała moją rękę, przyciskała do wymion, moja dłoń w jej,

pociągała. Mleko spływało ciasnym prądem, który kończył się wizgiem strugi o wiadro.

I pamiętam, że piana była, taka duża i ciepła.

 

Biało-czarna stała spokojnie, tylko ten diabli ogon żył własnym życiem. W drodze z obory

kalosze skakały z wyspy na wyspę. Włosy pachniały sierścią. Koty czekały na wypłatę.

 

Przecedzała, rozlewała do bańki. W słojach rosła warstwa śmietany, pod nią zsiadłe,

a na piecu pączkował twaróg. Zawijała go w bieluchną pieluszkę, delikatnie jak niemowlę,

a potem wisiał na komodzie i kapał. Formowała go w kształt serca, nie wiem, czy zawsze,

czy tylko dla mnie. Teraz nigdzie takiego nie kupisz.

 

O poranku i wieczorami, gdy pora dojenia, myślę o tym jak o pierwszym terminowaniu,

nauce rzemiosła. Wiem, skąd wypływa ta mleczna rzeka i wciąż słyszę jej fale przypływu, strugę o wiadro.

 

 

Dreamliner

 

to tylko lot

który jak zwykle prześpisz

inny wariant podróży

klasa business na leżąco

all inclusive podawane dożylnie

opieka miłych stewardess w bieli

 

pik pik pik stukają nóżki gołębia po blaszanym parapecie

obserwuje wiosenniejące drzewa pasma słońca szum drogi kobiety z siatkami

na suficie prostokątne jarzeniówki niczym trzy trutnie buszujące w koniczynie

drżą zamiast ciebie zabierają tępy niepokój oczekiwania

dziewczyna w rogu sali ma zaczerwienione oczy

w lot pojmiecie nie trzeba się bać mówi pielęgniarka

 

tylko odlecisz

na skrzydłach snu mówi stewardessa

pik pik pik nóżki gołębia jarzeniówki trutnie oczy

podaje Spritz bierze prawe przedramię

jak dobra babcia

z dziecięcych baśni

 

MIEJSCE II
KAROL PŁATEK
 

Znikanie

Zobaczyłam go na Dolnej.

Stał w starym berlingo,

szyba lekko uchylona,

dym szedł do góry jak sygnał,

znak, wezwanie na pomoc.

Wyglądał jak wuj

albo jak sąsiad prababci

z kamienicy na Włochach.

Zdzisiek, Mietek, Władek,

Mirek, Heniek, Gienek.

Działo się to

bardzo zwyczajnie:

strzepnięty popiół

przez moment

był czarno-srebrny,

ale zaraz rozpadał się

na mniejsze okruszki,

bielał, robił się przezroczysty.

Do dziś nie wiem,

czy któreś drobinki

w ogóle dotknęły asfaltu.

 

***

Widziałem Jana R., kąpał się w Jeziorku C.

Stałem na moście, patrzyłem, jak się ubiera.

Dłuższe włosy, ale to on, spodnie nie

do podrobienia. (Nie studiowałem z nim,

a reszta UW, wydaje się, tak. Czytałem za to

jego wiersze w „Lampie”, smutne).

Poszedł później na przystanek,

mocno kasłał, wsiadł w 159.

I tyle, spaliny nad asfaltem,

wieczór rozlewający się jak benzyna.

 

Lornetka astronomiczna

Księżyc wygląda jak doklejony,

tapeta na niebie, nachalna dekoracja.

A tam, to mniejsze, rozmazane,

to Galaktyka Andromedy.

Trzeba patrzeć między drzewa.

Między drzewa i do góry. Tylko powoli,

naprawdę, bo zgubisz.

 

MIEJSCE III - ex-aequo
MACIEJ SKALIK
 

Z dużego wiatru wiersz.

Skończyło się bułgarskie brandy. Idzie wiosna

jak żelazna kolej. Wiatr łamie palce – gałęzie.

Dachy zrywa, jakby obierał mandarynkę.

Byle podmuch, żarliwa modlitwa. Trzeszczą

nagie pędy, skrzypią wołania. Nie ruszą jednak

kokonu pod deską, w którym zimuje modliszka.

 

Z dużego drzewa papier.

Drzewo uderzone siekierą, z zemsty

rozrasta się na okolicę. Wchodzi przez okna

i trzaska kryształy w meblościance.

Ludzie w panice potykają się o sfalowany

chodnik z łupanej kostki, pod którym

od dawna wędrują korzenie. Dziurawi buty

w sieni. Nie będą już gotowe do drogi,

bo drogi już nie ma. Jest dywan oślizgły

z liści, gnijący, nie do przełknięcia.

Drzewo uderzone wchłania trzonki,

wypluwa kliny z metalu, zagrzebuje

w ziemi kości na później.

Nie będzie drzew.

Nie będzie ludzi.

Będą drzewa.

 

Z wielkich ludzi pył.

Płynie pulsującym kanałem, odhaczona, oddalona,

odwiedziona od czci, śmierć szara jak blokowisko.

Litery kładzie na stos, świątynie robi kostne, głaszcze

po głowie.

Nie będziesz już płakał przy wierszach.

Nie będziesz pośmiewiskiem żyjących.

Nie będziesz miał cudzej śmierci przede mną.

Rozmawiam z tobą, a ból odbiera mi wzrok.

Niech ci fraza lekką będzie, żeby gładko szła

nasza rozmowa. A one wszystkie są jak rozrzucanie

ulotek z tajnymi informacjami. Granaty zostały rzucone.

Po wiosennych kwiatach przejechał czołg.

Pole stanęło odłogiem. Nici z porozumień, nad głowami

nam zaświecił atomowy grzyb.

 
 
MIEJSCE III - ex-aequo
JAKUB WASILEWSKI
 

pociąg do podróżowania – podróż zwana życiem

trudno jest odczytać kolejny ruch, gdy chowa się za umysłem.

trudno jest odczytać umysł, gdy chowa się za kolejnym ruchem.

pośród ciepłej jak mleko nocy raczkuje rozkoszny sen. bies czyha jak

złodziej na podręczną jaźń. impulsywnie ściskam w rękach bagaż

doświadczeń. trzeźwo zliczam mijane księżyce i zakręty – nigdy nie

wiadomo, za którym z nich ciemność nie okaże się pusta. 

z mroku przedziału wyłuskuję rzemieślnika, który nie zestala ulotnych

słów dla pieniędzy – poezja potrzebuje judymów. skrzy się nadzieja na

zbiorowe katharsis. myśl schodzi po szczeblach lat do samego

dzieciństwa –

tyle tam mnie, ile w piaskownicy ziarenek czystego piasku, 

tyle tam mnie, ile wiary w skarb schowany po drugiej stronie tęczy,

tyle tam mnie, ile żalu, że najpiękniejsza bajka skryje się za napisami 

końcowymi.

wspomnienia pakuję o brzasku. wysiadam z tego życia na pierwszym 

lepszym przystanku, w pół słowa kochać.

 

 

domek na drzewie – podróż do miejsc nieobecnych

tyle we mnie pokory, ile wiary w sens jej istnienia.

wodzę myślą za śpiewem odlatującym na ptasich skrzydłach. ściga się 

żal, że to już, z pytaniem: na jak długo? nie nadąża sen za zachodami

słońca, które splatają drogi przypadkowych przechodniów. coraz słabiej 

bije serce podwórza. krwi wystarcza tylko do podtrzymania przy życiu 

wątłych wspomnień – reszta zanika, murszeje, wsiąka w duszę 

nienapisanego jeszcze wiersza o niespełnionej miłości. zamykam za 

sobą tamte dni jak dobrą książkę, jak drzwi bez wyimaginowanej klamki. 

odkreślam grubą linią na mapie miejsc już nieobecnych. dziś znów 

odpłynę wśród chmur z wiarą, że kiedyś wszystko się rozśpiewa na nowo.

 

 

rozważania gnoseologiczne albo podróż do wnętrza

nie silę się na miłość platoniczną – odkładam goethego

na najwyższą półkę zapomnienia i nie oglądam się za siebie.

są takie miejsca ukryte przed wzrokiem, jaskinie platońskie,

pułapki zmysłów, z których nie ma ucieczki przed błędnie

pojmowanym tu i teraz, gdzie iluzja wkracza w sferę ewolucji,

mami fałszywie zielonymi łąkami, wodzi na pokuszenie.

takie, w których transcendencja żywi się naszą ułomnością,

brakiem wystarczających narzędzi poznawczych, schowane

głęboko pod skórą, za wiarą, w zaświatach, gdzie nie sięga

przemijanie, a istota ma wymiar wyłącznie duchowy.

takie, w których dogorywają niedośnione sny o nieśmiertelności,

a eschatologia zahacza o absolut jak kotwica o szósty dzień

dzieła stworzenia świata, w których można się łatwo zatracić

lub zakochać – w obu przypadkach bez wzajemności.